Dzień dochodził już swojego apogeum, a ja stałam na przystanku w strugach deszczu. Patrzyłam na wysiadających i wsiadających do tramwaju zupełnie, jakbym stała za wielką sklepową szybą. A przecież to działo się obok mnie. Nie miałam jednak w sobie dość siły, żeby podjąć się uczestnictwa w tym cyklicznym życiu wysiadającym, to znów wsiadającym i jadącym dalej. Do czasu. Wreszcie tramwaj tak się zatrzymał, jakby motorniczy próbował wycyrklować, by drzwi otworzyły się tuż przed moją szybą. Ktoś wysiadł z tramwaju i wlazł prosto w tę moją szybę. Nie stłukła się. On zaś podszedł blisko mnie, podał mi bez słowa pudełko, po czym zniknął. Bałam się, że gdy je otworzę, dokonam jakiegoś makabrycznego odkrycia w stylu tych, które, zawsze w takich momentach, mają miejsce we wszystkich amerykańskich filmach. W końcu się odważyłam. Znalazłam w nim pomocną dłoń, która wnet chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w kierunku drzwi kolejnego tramwaju, wybierającego się właśnie z mojego przystanku w jakąś ni...
No, teraz się zrobiło tu bardzo przytulnie. Tylko jeszcze te "gnioty"...
OdpowiedzUsuńZawsze myślałem, że to są dobre wiersze, ale pewnie żaden ze mnie romantyk, jeśli podobają mi się gnioty.
Chociażby przez szacunek dla czytelnika, nie powinnaś ich tak określać bez dołączania nawiaska i średnika. Ja i tak je przeczytam. PS. Nie mam innych nagrań niż na mysace.
No przecież gnioty to jest właśnie to. Dobry gniot nie jest zły:)
OdpowiedzUsuń